„Miłość, śmierć i roboty"

„Miłość, śmierć i roboty"

Książki proszą się o filmowanie

 

„Miłość, śmierć i roboty” to seria osiemnastu krótkometrażowych animacji dedykowanych dorosłemu widzowi. Filmy prezentowane przez Netflixa łączy wulgarny język, nagość oraz przemoc. Nie dajcie się jednak zwieść – nagi biust, to nie wszystko, co ma do zaoferowania antologia.

Seria ma naprawdę dobre zaplecze. Po pierwsze producentem wykonawczym jest reżyser David Fincher, odpowiedzialny chociażby za kultowy „Fight Club” czy „House of Cards”. Druga gwiazda serii to Tim Miller, reżyser „Deadpoola”. Po trzecie – nie mniej ważne – seria opiera się na opowiadaniach autorów fantastycznych z lat dziewięćdziesiątych.

Jakby się nad tym zastanowić, można dojść do wniosku, że krótkometrażowe animacje są doskonałym nośnikiem opowiadań, zbudowane są przecież na tych samych zasadach: wartkiej akcji, trzymanej na krótkiej smyczy fabule oraz przewrotnej puencie (choć ta nie jest warunkiem koniecznym). Zabieg przeniesienia opowiadania na ekran sprawdził się w przypadku „Katedry” Jacka Dukaja, którą mogliśmy obejrzeć w 2002 roku. Sześciominutowa animacja powstała dzięki wytrwałości i kreatywności jej twórcy – Tomkowi Bagińskiemu, który sam jeden pracował nad nią przez trzy lata. Film otrzymał nominację do Oscara.

Do niedawna animacje krótkometrażowe dla dojrzałych odbiorców (pomijamy rynek wschodni) pojawiały się tak często jak powieści fantastyczne w latach osiemdziesiątych na rodzimym rynku. Ma to jeden, jedyny plus: kto nie jest na bieżąco, niewiele ma do nadrobienia. Jeśli chodzi o produkcje rodzime, na pewno warto zobaczyć „Sztukę spadania” Bagińskiego z 2004 czy „Ścieżki nienawiści” z 2010 w reżyserii Damiana Nenowa. Na rynku zagranicznym od zawsze wyróżniały się animacje Fundacji Blender: utrzymana w konwencji SF „Tears of steel” czy „Sintel” – historia o pogromczyni smoków.

Ogrom pracy, możliwości technologiczne i koszty były i w gruncie rzeczy nadal są barierą hamującą filmowców w zapędach. Ten stan rzeczy powoli się jednak zmienia – techniką animacji zainteresowanych jest coraz więcej twórców; weźmy na przykład Guilermo del Toro, który pracuje dla Netflixa nad nową wersją „Pinokia”. Możemy również cofnąć się kilka miesięcy wstecz do listopada 2018, gdzie miała miejsce premiera animacji „Jeszcze dzień życia” w reżyserii Damiana Nenowa i Raúla de la Fuente. Pełnometrażowa animacja zrealizowana na podstawie powieści Ryszarda Kapuścińskiego opowiada o ogarniętej wojną i chaosem Angoli.

Antologia Netflixa to kolejne potwierdzenie, że animacja komputerowa jest interesującym nośnikiem treści. Jest również potwierdzeniem, że w dziedzinie tej odnajdujemy się na światowym rynku – za jedną z osiemnastu animacji, mianowicie „Fish Night” odpowiada Platige Image i Damian Nenow.

Animacje zrealizowane są na różne sposoby: od fotorealistycznych, wykonanych w studio CGI, po obrazy zupełnie abstrakcyjne. Pomijając japońskie kino, nigdy dotąd nie pojawiła się tak obszerna oferta filmów animowanych dedykowanych dorosłemu odbiorcy. Być może to pierwszy krok na drodze do spełnienia wielkiego marzenia Bagińskiego. Dyrektor generalny Platige Image wyznał lata temu, iż marzy mu się rozbudowane kino animowane dla dorosłego odbiorcy.

Serię otwiera jeden z dłuższych filmów, cyberpunkowy „Sonnie’s Edge” zrealizowany na podstawie opowiadania Petera F. Hamiltona. Przedstawia historię Sonnie, brutalnie zgwałconej dziewczyny, która mści się na facetach, spuszczając im łomot podczas walk bestii. Bohaterka za pomocą umysłu kontroluje monstrum o nazwie Khanivore. Jej team wygrywa wszystkie walki. Stoi za tym pewien sekret, który Sonnie sprzeda wam pod koniec seansu. „Sonnie’s Edge” to proste kino akcji z przewrotną puentą, które pokazuje czego mniej więcej spodziewać się po serii.

Oprócz sterowanych umysłem bestii są też cyborgi, mechy, żołnierze-wilkołaki oraz elitarne jednostki Armii Czerwonej. Filmy takie jak: „Suits”, „Shape-Shifters”, „Blind spot”, „Secret War” są prawdziwą ucztą dla miłośników rozpierduchy – nie wymagają uruchomienia szarych komórek podczas seansu. Spośród tych wybuchowych animacji przypadła mi do gustu „Lucky 13” – historia pilota myśliwca, w którego wciela się Samira Wiley. Co warte uwagi, film ten jest jednym z dwóch z serii, gdzie mamy do czynienia z aktorami. Dziewczyna opowiada o początkach swojej kariery przez pryzmat samolotu, którym dowodzi. Snując historię prowokuje pytanie: Czy maszyna to tylko maszyna? A może coś więcej? Decyzja, co ze zgromadzoną wiedzą począć należy do widza – albo da się ponieść historii i uwierzy w to, że myśliwiec został obdarzony osobowością, albo dojdzie do wniosku, że początkujący pilot nie potrafi docenić samej siebie.

Nie wszystkie animacje to wojskowy poligon, gdzie opowiadana historia jest w gruncie rzeczy drugorzędna. Są i takie, gdzie obraz pełni jedynie rolę interesującego tła. Spośród nich przypadło mi do gustu steampunkowe anime „Good Hunting” wizualnie przypominające kultową dziś „Księżniczkę Mononoke”. Opowiada historię syna łowcy duchów, który nawiązuje relację ze zmiennokształtną zjawą hujiling. Historia niesie ze sobą morał, mianowicie że magia od dawna ulatuje z tego świata. Z tęsknoty za nią powołujemy do życia technologie. Jednak po cichu, w skrytości serca, wciąż tęsknimy za prawdziwymi cudami. Podobny, nostalgiczny wydźwięk ma „Fish Night” od Platige Image, animacja, która zaskakuje. Reżyser filmu, miłośnik akcji, postawił tym razem na zupełnie inny rodzaj emocji – „Fish Night” to opowieść o magii, która pojawia się na krótki moment, by zaraz zniknąć. Nie należy jednak do naszego świata, to tylko echo po czymś wielkim, co było kiedyś. W zetknięciu z nią jesteśmy bezradni jak dwulatek.

Numerem jeden, jeśli chodzi o fabułę, okazała się „Zima Blue”, filozoficzna historyjka o tym, jak sztuka ewoluuje razem z artystą. Zrealizowana na podstawie opowiadania Alastaira Reynolds’a o tym samym tytule, skłania do intensywnej refleksji na temat tego, dokąd zmierzamy. Paradoksalnie, ta w gruncie rzeczy komiksowa animacja, w stosunku do większości dość statyczna, wywołuje najwięcej emocji.

Dokładnie na odwrót jest w przypadku „The Witness” – perły wśród animacji, jeśli odrzucić warstwę fabularną. Fabularny loop o dziewczynie, która jest świadkiem morderstwa to nic niezwykłego, śmiało można by nazwać go sztampą, jednak wizualnie okazał się prawdziwym majstersztykiem. Hongkong oglądany w technice digital art po prostu zachwyca. „The Witness” bezdyskusyjnie wnosi animację na nowy, dotąd niespotykany poziom.

„Beyond the Aquila Rift” oraz „Helping Hand” opowiadają o zmaganiach astronautów. Historie te nie zachęcają do eksplorowania kosmosu. Pierwsza kojarzy się z nieudaną produkcją „Nightflayers”, druga z filmem „Grawitacja”. Okazuje się, że tam, gdzie rozwleczona fabuła zawodzi, krótkometrażowe filmy są formą doskonałą. We właściwym czasie przekazują to, co warte uwagi, nie wywołując wrażenia, że widz okradany jest z czasu. Co ciekawe, środki zastosowane do pokazania przestrzeni kosmicznej są podobne. Wciąż najlepiej sprawdzają się obrazy naśladujące rzeczywistość. Być może Kosmos jest na tyle obcy, że broni się sam – bez dekoracji.

Dla przełamania powagi i grozy, by seria nie okazała się animowanym „Black Mirror” wpleciono kilka humoresek pod postacią: „Three Robots „When The Yogurt Took Over”, „The Dump” oraz „Alternate Histories”. Tu najlepiej sprawdzają się kreskówkowe animacje – kolorowe, krzykliwe, niespecjalnie urzekające estetyką. Lekki przekaz domaga się bowiem lekkich środków. Spośród nich wyróżniają się trzy roboty, które przemierzają postapokaliptyczny świat ludzki z ciekawością, jaką dziś obdarzamy pozostałości po neandertalczykach. I choć konstrukty są niezwykle sympatyczne, nie są w stanie wpłynąć na ogólne wrażenie, że seria jest niezwykle dystopijna.

Ponury klimat nie przeszkadza jednak odbiorcom – opinia publiczna jest jednogłośnie zachwycona serią. Kto wie, może już niedługo będziemy oglądać więcej takich produkcji? Wyobraźcie sobie, że możecie zobaczyć niezwykłą wojnę z nowotworem, jaką stoczył Harrison Wintergreen, bohater opowiadania „Aniołowie raka” Spinrada Normana publikowaną w „Niebezpiecznych wizjach”. Ja bym chciała. Fabuła idealnie pasowałaby do antologii – opowiadanie kończy się paskudnie. A „Ognie od wewnątrz” Artura C. Clarka? Krótka historia o niezwykłym odkryciu na Ziemi, które kompletnie dewaluuje podróże międzygwiezdne, to byłoby coś. Idźmy dalej – może rzeczywiście doczekamy się rozkwitu kina animowanego, które na potęgę będzie czerpało z powieści fantastycznych? I będzie nam dane zobaczyć cykl Chiny Mieville’a o Nowym Crobuzon? Albo „Krakena” tegoż autora?

Sukces serii „Miłość, śmierć i roboty” pozwala snuć tak odważne przypuszczenia. Antologia to kilkadziesiąt minut dobrej, rozrywkowej fabuły, która wreszcie doczekała się godnego środka przekazu. Zastosowana różnorodna i unikalna momentami animacja bezdyskusyjnie wzbogaca tę filmową antologię. W połączeniu z – widoczną w wielu miejscach – zabawą konwencjami, sprawia, że seria jest wieloaspektowa – tworzy przegląd fantastycznych stylizacji i opowieści.

 

Artykuł pierwotnie ukazał się w "Nowej Fantastyce".